Spotkanie z moim rozmówcą było dla mnie prawdziwą przyjemnością: niecodziennie spotyka się bowiem
Drukuj
Wywiad z Eugeniuszem Mrozem, przyjacielem Jana Pawła II

Spotkanie z moim rozmówcą było dla mnie prawdziwą przyjemnością: niecodziennie spotyka się bowiem urodzonego gawędziarza, sypiącego historycznymi datami i faktami jak z rękawa świadka historii, a do tego przyjaciela ze szkolnej ławy i podwórka jednego z największych autorytetów współczesnego świata. Pan Eugeniusz Mróz: jeden z żyjącej trójki, która uczęszczała do wadowickiego Gimnazjum im. Marcina Wadowity z Karolem Wojtyłą, wspomina dla naszego portalu swojego przyjaciela.

- Urodził się Pan w Limanowej, Pana ojciec był urzędnikiem skarbowym, rozumiem, że znalazł się Pan w Wadowicach w związku z pracą ojca? 

Tak. Urodziłem się 14 marca 1920 roku. To jest ten rocznik, w którym urodził się też Karol Wojtyła, tylko on w maju, a ja a marcu.

- Czyli Pan jest starszy od Papieża.

Starszy. Ale go po lody nie wysyłałem. Urodziłem się w Limanowej. W Nowym Sączu rozpocząłem naukę w Gimnazjum, bo w Limanowej nie było szkoły średniej. Ojciec mój został przeniesiony w 1935 roku do Wadowic i tak się znalazłem w rodzinnym mieście Karola Wojtyły. Zamieszkaliśmy z rodzicami i starszą siostrą Janiną, darem niebios byliśmy też z Karolem sąsiadami: mieszkaliśmy obok siebie w tej samej kamienicy.

- Jak Pan myśli, czy Pana życie mocno różniłoby się, gdyby na swojej życiowej drodze nie spotkał przyszłego Papieża?

Na pewno. Na spotkaniach koleżeńskich wszyscy akcentujemy, że jednym z nas był Karol Wojtyła, tak wybitna osobowość. Przez to było nam łatwiej iść przez życie, był dla nas wspaniałym wzorcem. Gdybym Go nie spotkał, moje życie byłoby uboższe. Nie byłoby tak radosne, tak uduchowione.

- Pamięta Pan pierwsze spotkanie z Karolem Wojtyłą? Która to była klasa? Jak ono wyglądało?

To była piąta klasa gimnazjalna. Od razu po pierwszych lekcjach zorientowałem się, że to wspaniały uczeń o niezwykłych zdolnościach, wspaniały kolega.

- W piątej klasie Gimnazjum mieliście piętnaście lat. Czy już wtedy było widać, że to wyjątkowa osobowość?

Tak, wyraźnie od nas się wyróżniał. To był gigant ducha, serca i umysłu. Był zwykły i niezwykły. Był naszym kolegą, z którym spotykaliśmy się, dzieliliśmy kłopoty i radości. Był wyjątkowy. Jego szlachetność przede wszystkim. Jego ciepło. Rzetelność. Prawość. No i przede wszystkim intelekt. Biła od niego jakaś charyzma.

- A czy spotykając się z kolegami, wiedzieliście, kto kim będzie? Czy w wieku piętnastu lat zastanawialiście się nad tym? Nie mówiliście: "Lolek! Ty będziesz księdzem!"?

Nie, w tych latach nie, dopiero później, w siódmej klasie. Wtedy profesorowie pytali nas, jakie mamy dalsze zamierzenia. Niektórzy koledzy nie byli zdecydowani, niektórzy byli. Lolek chciał zostać aktorem i studiować na wydziale filozofii o kierunku polonistycznym. W tym kierunku. To była Jego wielka pasja. W 1935 roku powstał z inicjatywy Lolka i naszego profesora Kazimierza Forysia teatr szkolny, w którym graliśmy.

- Lolek był religijny?

Tak, teraz oceniam po tylu latach, że ta Jego świętość narastała od dzieciństwa. Pamiętam, że jak wchodziło się do ich mieszkania, to przy wejściu była kropielniczka: jak się wchodziło czy wychodziło, to kreśliło się znak krzyża.

- Nie każdy miał chyba kropielniczkę w domu?

Nie każdy. Nawet w tych domach, mocno katolickich, nie była wszędzie. A u nich była. Taka mała. To wychowanie religijne było głębokie, wiara autentyczna. Był przewodniczącym kółka ministrantów, ministranturę trzeba było wtedy znać po łacinie.

- Jaki był Lolek za młodu? Pamięta Pan na przykład, jaka była Jego ulubiona potrawa, lektura, zabawa?

Czytał naszych klasyków: Słowacki, Mickiewicz, Krasiński. Ulubionym poetą był Cyprian Kamil Norwid. Myśmy jego poezji nie rozumieli, nudziła nas, a on uznawał Norwida za czwartego wieszcza. Po śmierci matki kuchnię prowadził ojciec Karola, w 1927 roku przeszedł na emeryturę, był porucznikiem 12 p.p. Śniadanie i kolację robili sobie sami, obiady jadali w kuchni Banasiów.

- Teraz tam jest Muzeum Miejskie i Informacja Turystyczna.

Tak, tam chodzili na obiady. Lubili i jedli proste potrawy: kwaśne mleko z ziemniakami i skwarkami, kasza gryczana też ze skwarkami, no i ulubione pierogi ruskie. I flaki. No i sernik bardzo lubiał. Jak jeździliśmy do Niego do Rzymu, to przywoziliśmy mu ten sernik wadowicki.

- Wadowicki?

Tak, wadowicki. Jeszcze taka ciekawostka. Na przykład po mleko, żeby sobie ułatwić, to Lolek spuszczał bańkę po mleko na dół. I ktoś przychodził umówiony, ktoś z jadłodajni Banasiów napełniał bańkę i Lolek wciągał do góry.

- Był wzorowym uczniem, świetnym aktorem, niezłym sportowcem. Jak Pan myśli, kim by został, gdyby nie głos powołania? Piłkarzem? Aktorem? Przewodnikiem górskim? Naukowcem?

Aktorem. Albo naukowcem - w dziedzinie humanistyki. Zresztą Osterwa, znakomity reżyser, kiedy Lolek rozpoczął studia polonistyczne w 1939 roku, już wtedy widział w nim znakomitego aktora. On grał z pełnym zaangażowaniem. Lolek uważał, że aktor to nie tylko zawód, profesja zarobkowa, ale forma posłannictwa społecznego, który grą w dobrych, wartościowych sztukach ma jakoś uszlachetniać społeczeństwo.

- Niech mi Pan powie, ja spotkałem się z taką opinią, że Karol Wojtyła w latach młodzieńczych był takim smutnym człowiekiem. Na przykład śmierć matki pewnie miała jakiś wpływ na to?

No, na pewno. Tą wiadomość o śmierci matki zastała Lolka w szkole. Szkoła powszechna mieściła się w budynku obecnego Ratusza. W czasie przerwy nauczycielka przekazała wiadomość, dramatyczną, tragiczną dla młodego chłopca: 9 lat i traci matkę. Rozpłakał się, ale przyjął to z takim spokojem. Po śmierci matki, po pogrzebie z ojcem i bratem Edmundem udali się do Kalwarii, odbyli pielgrzymkę drużkami kalwaryjskimi, żeby pomodlić się po odejściu matki.

- Lubi Pan i ciepło wspomina wadowickie kremówki, podobnie jak Ojciec Święty. Jak to było z tym konkursem, kto zje więcej? Często robiliście te konkursy?

Trzeba sięgnąć do kawiarenki, cukierni właściwie, Karola Hagenhubera, w rynku na rogu. Teraz tam przebudowano, nie ma już jej. Karol Hagenhuber to ciekawa postać. On przyjechał do Polski z Wiednia, praktykował u znanego cukiernika wiedeńskiego Sachera i osiadł w Wadowicach. To była taka ekskluzywna cukierenka: piękne fotele, piękny wystrój, cały sprzęt do lodów, tam były lody, ciastka. No i myśmy tam chodzili, nie było to zbyt dobrze widziane, wtedy był inny system wychowania, młodzież ma obecnie dużo większą swobodę. Na przykład było Kino Wysogląd przy ulicy 1 Maja i profesorowie mówili nam na lekcjach, na który film możemy iść, a na który nie. W kinach były dyżury nauczycieli i rodziców.

- Świetnie to opisywał Makuszyński w "Bezgrzesznych latach" prawda?

No więc właśnie. Wracając do kremówek, to jedliśmy, kto więcej da radę. Rekordzistą był kolega z Kalwarii, zjadł aż 16. Zresztą wtedy kremówki były mniejsze i bardziej płaskie. Mnie udało się najwięcej zjeść 10. Ciekawostką było to, że kto zjadł najmniej, płacił za kremówki, jedna kosztowała wtedy 10 groszy, mój ojciec na urzędniczym stanowisku, zarabiał wtedy o ile się nie mylę 3 500 zł. Można było za to kupić wagon kremówek, ale kto to by zjadł.

- Czy młody Lolek miał w młodości jakąś sympatię? Spotykał się z dziewczynami?

Nie miał sympatii. Wszystkie nasze koleżanki traktował jako koleżanki. Brał udział na przykład w sztukach teatralnych, grał sceny miłosne, tak jak na przykład z Kazią Żakówną w sztuce "Zygmunt August": ona grała Barbarę, on Zygmunta, a była to wspaniała kreacja, jedna z najwspanialszych. Po spektaklu Lolek napisał poemat, taki specjalny, w którym wyraził uznanie dla swojej partnerki. Ale to było czysto profesjonalne aktorstwo, no czasem trzeba się przytulić, ale to było tylko aktorstwo. Nie miał sympatii: miał trzy dobre koleżanki, które traktował jak koleżanki.

- Ale miał powodzenie u kobiet? Był przecież przystojnym mężczyzną, kobiety musiały wzdychać do niego.

Miał. Wzdychały, oglądały się za nim: był przystojny, wysportowany, barczysty, o wysokiej kulturze, inteligencji. Ale jak mówiłem, wszystkie nasze koleżanki traktował jak koleżanki. No a później, przecież nawet Włoszki jak został papieżem i przejeżdżał po Rzymie, to mówiły między sobą: "O! jakiego mamy przystojnego papieża!"

- Ostatni raz w murach szkolnych spotkaliście się 15 maja 1938 roku. Jak potem wyglądały Pana kontakty z przyjacielem?

Widzieliśmy się dopiero w dziesięciolecie matury. Maturę zdawało czterdziestu, dziesięciu padło, była wojna, dwunastu kolegów brało udział w działaniach zbrojnych na Zachodzie, pięciu walczyło pod Monte Cassino.

- To była wyjątkowa ta wasza klasa prawda?

No tak, taki rocznik. Ja byłem w AK, byłem potem wywieziony na roboty do Niemiec, podobne historie mieli koledzy, rozproszyliśmy się. Karol był wtedy na studiach.

- Lolek już był wtedy po święceniach? Przyjechał w sutannie?

Tak.

- Nie zdziwiliście się, że przyjechał w sutannie?

Nie. Raczej nie.

- Jak Pan zareagował w 1978 r. na wieść o tym, że przyjaciel ze szkolnej ławy i boiska został Papieżem? Taka pierwsza reakcja ?

No było to w październiku, pracowałem u mojego syna w ogródku, plewiłem i słuchałem Radia Wolna Europa. A tu pada z eteru wiadomość, że konklawe wybrało na Papieża Polaka, Karola Wojtyłę. No oczywiście łzy wzruszenia, rzuciłem ten cały sprzęt, wróciłem do domu, podzieliłem się tą wiadomością z rodziną, kolegami: że jeden z nas został papieżem.

- A wasze późniejsze spotkania? Jeździliście do kolegi? Zapraszał was?

No widzieliśmy się podczas pierwszej pielgrzymki do Polski, zaprosił nas. To było pierwsze nasze spotkanie z nim już jako Papieżem. Byliśmy bardzo spięci, onieśmieleni, szarzy chłopcy, a tu spotkanie z Papieżem. Wzięliśmy białe róże. Papież ominął tam jakimś sposobem swoje straże, wymknął się, spotkał się z nami, każdego przywitał, uściskał, wszystkim nam łzy stanęły w oczach, no bo to wielka chwila. Tu papież, a jeszcze niedawno zasiadaliśmy w ławie szkolnej. Mówiliśmy do niego "Ojcze Święty", inaczej nie wypadało.

- Nie mówił do was "mówcie mi Karol"?

Nie. On do nas mówił per "ty", Gienek. A my do niego "Ojcze Święty".

- Ile było takich waszych spotkań?

No zawsze jak był na pielgrzymkach w Polsce to spotykaliśmy się na Franciszkańskiej na wspólnym obiedzie, śpiewaliśmy piosenki, ludowe, harcerskie. No i kolędy. Ja przygrywałem na harmonijce. A zaprosił nas do siebie, podczas pierwszej pielgrzymki, mówi: "zapewniam wam wikt i kwaterunek, przyjeżdżajcie". No i we wrześniu 1979 r. zjechaliśmy, spora grupa kolegów, koleżanek, żony nasze, pięć żon kolegów. No i przez 8 dni bodajże gościliśmy w Watykanie: Msze Święte, spotkania, wspomnienia profesorów, kolegów no i te śpiewy nasze. A pierwsze spotkanie z nim w Watykanie: siedzimy w takiej salce, gdzie ulokował nas ksiądz Dziwisz, byliśmy też spięci bardzo, a tu otwierają się drzwi i Lolek mówi: "No! Karol znowu jest z wami!". Wszystkie lody prysły, bariera znikła. Takich spotkań z kolegami było cztery: dwukrotnie w Polsce i dwa razy w Castel Gandolfo, letniej rezydencji. Piękne, urokliwe miejsce notabene.

- Był jakiś dystans?

Nie. Nie odczuwało się żadnego dystansu. Był jednym z nas. Śpiewaliśmy, rozmawialiśmy. Bardzo swobodna atmosfera.

- Jaka była Pana reakcja, że proces beatyfikacji dobiegł końca? Według Pana za wcześnie? Za późno?

Kiedy w telewizji, po odejściu Jana Pawła II, na Placu Świętego Piotra zobaczyłem ten tłum skandujący "Santo Subito" i te napisy, to pomyślałem: "Za wcześnie. Hola hola, nie spieszcie się tak, bo jeszcze za wcześnie. Jeszczeście nie dojrzeli". Uważałem, że trzeba najpierw zgłębić naukę Jana Pawła II, testament, że to pójdzie w zapomnienie w krótkim czasie.

- Czyli data 1 maja 2011 r. to dobry termin?

No moim zdaniem liczyłem na trochę późniejszy, może październik.

- Ale to chyba dobry termin dla nas, dla Polaków. Mieliśmy przecież ciężki dla kraju 2010 rok, prawda? Ten 2011 i beatyfikacja będą dobre dla Polski?

Tak, właśnie tak. Maj, miesiąc w którym się Karol urodził, Niedziela Miłosierdzia Bożego, którą ustanowił, wolne dni od pracy . To dobry czas, tylko trzeba go dobrze wykorzystać. I żeby to tak nie przeminęło w formie euforii: Polak, Papież jest beatyfikowany. Żeby to wstrząsnęło sercami i umysłami świata.

- Trudne i smutne pytanie: jak wyglądało Pana ostatnie spotkanie z Ojcem Świętym? Na pewno zdawał sobie Pan wtedy sprawę, że z Jego stanem zdrowia nie jest najlepiej?

To był 2002 rok, w Krakowie. Po mszy na Błoniach krakowskich.

- Czyli to było podczas ostatniej pielgrzymki do Polski?

Tak. To było na Franciszkańskiej. Już wtedy była nas mała grupka i zostaliśmy zaproszeni na wieczerzę.

- Czy czuliście wtedy, że to będzie wasze ostatnie spotkanie?

Jeszcze w cichości serca liczyliśmy, że się spotkamy. Przyjechał na wózku, już mało sprawny. Już nie było tego nastroju, tego klimatu, nie śpiewaliśmy, ja nie grałem na harmonijce. W czasie wieczerzy Ojciec Święty wyszedł na balkon i tam jeszcze parę słów zamienił z młodzieżą. Ja zadałem pytanie: "Ojcze Święty, w przyszłym roku, a więc w 2003 będzie nasza 65 rocznica matury. Byłoby dobrze jakbyśmy się spotkali znowu". A on zadumał się i mówi: "No, zobaczymy. Jak Bóg da".

- Nie dał.

Nie dał.

- Jak Pan myśli, Polacy, świat Go kochał, podziwiał. Ale czy ludzie słuchali i rozumieli, co do nich mówił? Ja czasem odnoszę wrażenie, że nie, że dla niektórych Papież to kremówki i śpiewanie Barki.

Słuchali go. Nie tylko katolicy.

- No ale te jego nauki, On jednak mówił do każdego i prostymi słowami. Czy to do ludzi docierało?

Docierało. I śledzili. To był wyjątkowy pontyfikat. On przybliżył kościół do Boga, Boga do ludzi, dokonał renesansu. Te jego ponad 100 pielgrzymek, ten jego kontakt z ludźmi. No i przeprowadził ludzkość z wieku XX, pełnego mordu, reżimów, hitleryzmu, stalinizmu, w XXI wiek. To jego wielka zasługa. Ludzie to rozumieją i doceniają.

- Podczas wizyt w Wadowicach zatrzymuje się Pan na Karmelu. To dla Pana wyjątkowe miejsce? Tu w Domu Pielgrzyma, w klasztorze?

Jest mi to jakieś bliskie sercu. Wiem, że Karol to miejsce często odwiedzał. Tu, gdy miał 12 lat otrzymał szkaplerz, którego mam zresztą kopię. No i Rafał Kalinowski święty i wstępny proces Ojca Rudolfa. To wszystko. Jeszcze opowiem taką historię: do wyposażenia podczas jednej sztuki teatralnej potrzebny był nam fotel. Ale skąd fotel? Więc reżyser, profesor Hanusiak, wysłał Karola po fotel do Karmelitów. Lolek niósł ten fotel na plecach, do Sokoła, a tutaj jeden z ojców widzi, że ktoś wynosi fotel. No to krzyczy: "łapać złodzieja!". Dopiero później się zorientowali, że Lolek pożyczył fotel.

- Pana życie splatało się i splata ciągle z życiem Karola Wojtyły, prawda?

Tak. I dla niego i dla mnie Karmel są bardzo bliskie. Dla mnie to taka oaza ciszy, spokoju. Przypominają mi się, będąc tutaj, mieszkając, te chwile spędzone tutaj w Wadowicach, z nim. W Wadowicach byłem kilka razy, przy różnych okazjach. Bardzo chętnie tu wracam. Trzeba tu wspomnieć też o Pani Marii Taladze, która ma wspaniałe zasługi, stworzyła Stowarzyszenie Absolwentów, jest jego duszą i sercem.

- Aktualna wizyta w Wadowicach jest na jej zaproszenie?

Tak. Aktualna wizyta jest związana ze spotkaniem absolwentów wadowickiego liceum na wieczorze kolęd.

- Mieszka Pan na stałe w Opolu, kilka razy do roku odwiedza Pan Wadowice. Które miejsca najchętniej Pan odwiedza i wspomina?

Wędrując po Wadowicach, przemierzam je zawsze szlakiem Karola Wojtyły, Lolka. Kościół parafialny, tam z Lolkiem chodziliśmy. Gimnazjum. Dom rodzinny Karola, teraz w remoncie, schody metalowe w tym domu. Kiedyś podczas jednego ze spotkań usiadłem na tych schodach, zagrałem na harmonijce i przypomniało mi się, jak zbiegaliśmy po tych schodach, ciężkich, kutych. Wróciły wspomnienia, jak razem po nich zbiegaliśmy. Rozmawiałem dziś z księdzem Dankiem, dyrektorem muzeum, że ja bym chciał, żeby te schody były takie jak wtedy, żeby wróciły. Bo jak nie, to ja tu ściągnę partyzantów z AK.

- Ha ha. Pamięta Pan te Wadowice sprzed ponad 70 lat, to niesamowite. Co z ducha Wadowic, tamtych Wadowic z młodości Karola Wojtyły pozostało?

Wadowice wypiękniały, ale ten duch wszędzie przenika, to miasto rodzinne Karola Wojtyły w końcu. Ten dom jak powstanie, wyremontują go, kościół, ta chrzcielnica. Ta atmosfera, ten klimat został.

- Starzy wadowiczanie mówią, że tego ducha Wadowic jest coraz mniej.

No jest inny charakter tego miasta. Trudno porównywać lata trzydzieste, międzywojenne do tych teraz. To było biedne miasto. Teraz samochody, telewizory, nowoczesna technika. Ale klimat został. Tylko ten klimat trzeba podtrzymywać, zwłaszcza u młodzieży. No bo z tej starej generacji chyba niewielu zostało.

- Ale jak obserwuję, wszyscy tu Pana znają, pamiętają, kojarzą, wiedzą, kim Pan jest. Czuje się Pan tu chyba jak w swoim mieście. Jest Pan taką osobistością Wadowic prawda? Mimo, że jest Pan mieszkańcem Opola.

O Marcinie drogi: czuje się sercem, duchem i właśnie przez Lolka przede wszystkim, że byłem z nim związany, byłem jego sąsiadem, chodziliśmy razem do szkoły, graliśmy w piłkę , chodziliśmy na wycieczki, tak czuje się Wadowiczaninem.

- Dziękuje Panie Eugeniuszu za wywiad.


(Marcin Guzik)
(zdjęcia: archiwum Eugeniusza Mroza, Marcin Guzik)



Wielkie podziękowania dla Pani Marii Talagi, Pani Małgorzaty Stężowskiej-Gębali, Pani Marii Lasek, siostry Miriam oraz Pana Henryka Odrozka za pomoc w przeprowadzeniu wywiadu.

NAPISZ DO NAS: kontakt@wadowiceonline.pl

Ostatnie artykuły z kategorii Rozmaitości:

Wiosenne porządki na ścieżkach rowerowych

W weekend zmiana czasu. Od lat obiecują, że ostatnia...

Ponad 900 młodych ludzi stawiło się w powiecie na kwalifikacji wojskowej

Walczą o to, aby osoby niesłyszące nie były wykluczone z życia społecznego

Plakat z grzybiarzem w parku. O co chodzi?